Gruzja w gruzach cz.2
To, że ich dom został zniszczony to jedna sprawa, ale ich sytuacja jest w ogóle ciężka. Mama kilka lat temu wyjechała do Grecji, tata (a tak naprawdę po gruzińsku mama 🙂 jest kierowcą. Dziewczyny praktycznie same zajmują się domem. Przyjęli nas bardzo ciepło. Praca tutaj jest ciężka – w 40 st. upale przerzucamy gruz, rąbiemy drewno, ale widać efekty. A przede wszystkim wiemy, że ta praca jest potrzebna. Nic na EW nie dzieje się przypadkowo. W drodze do Vachnadziani Ola. Jaga i Jurek zostali zabrani przez Romę, który okazał się być lokalnym dziennikarzem. Następnego dnia przed dom Mari i Kato przyjechał dwie ekipy telewizyjne, nakręcić o nas krótki materiał (kilka dni później w Tbilisi spotkaliśmy babuszkę, która nas widziała w tv :). Nie samą pracą żyje człowiek i Gruzini o tym doskonale wiedzą. Trzeba oddychać (ros. odpoczywać). Już pierwszego dnia tato Auto zaprosił nas na tradycyjną suprę. W Gruzji nie ma żartów jeśli chodzi o wieczorną biesiadę – musisz być, musisz jeść, wznosić niebanalne toasty i pić. Do dna, czyli bolombde. A wino na stole nigdy się nie kończy. W każdym razie to będzie pamiętny wieczór.
Z uwagi na to, że w domu nie ma wody naszą wanną była rzeka. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z wody, a na brzegu już czekała na nas przygotowana supra. Mięso było po prostu świetne – nawet wegetariańskie zapędy niektórych z ekipy musiały ustąpić.
Kolejnego dnia poszliśmy sprzątać ogród u Babuszki dwa domy. Jednego dnia z pięknych drzew zostały sterczące badyle. A do tego zalany dom. Najdzielniej walczyli chłopcy z wielkim konarem. Udało się, pokonali go, jesteśmy z nich dumne! Wzruszona Babuszka podarowała nam Czacze (tradycyjna wódka gruzińska, ~70%, więc łatwo z nią nie ma).
W niedzielę rano ruszyliśmy w góry na północ, po drodze odwiedzając Tbilisi. Po angielskiej mszy w katedrze spotkaliśmy wszystkich naszych tbilijskich znajomych. Poczuliśmy się jak u siebie.