Výstava. Maľby Barbary K. i wspólne granie
Nawet jeden dzień na Europe Waits jest wart świeczki. Jaga zerwała się o 6. To jest miara tej świeczki. Pojechali. Okazało się, że dziś szczytowym punktem programu jest pielgrzymka na odpust po drugiej stronie góry, gdzie można zobaczyć drewniane Betlejem, wielką ruchomą szopkę. Pielgrzymka do niej przez lasy trwała tak samo długo co nasza jazda z Krakowa. Tyle, że nas nikt nie częstował wódeczką.
Ale radocha być razem.
Z szopki najbardziej przypadł nam do gustu baca pilnujący owiec.
Skoro że Farer Vladimir dostał autobus, piękny niebieski, wziął nim ludzi od siebie z powrotem do domu, tak, że snuliśmy się po meandrach dróg z prędkością pozwalającą zawierać ulotne znajomości z rowerzystami.
Znowu jesteśmy w szoku jak wiele się pozmieniało, ile dobudowali, słyszymy wciąż o nowych miejscach, bacówkach, domkach z gliny. Vladimir to tytan.
Odkryliśmy siłownię i salon meblarski. Hanka jak matka czuwa nad wszystkim. Nad nami wyjątkowo. Jesteśmy u siebie, to się wie i czuje.
Przerwy na kavu, rozmowy, odwiedziny po zakamarkach klasztoru.
Wielkie przygotowania do wystawy zwiezionych przez nas obrazów Basi. Zadecydowaliśmy, że wystawimy je przed wejściem do Kościoła w ogrodzie. Oglądajcie na zdjęciach. Wyszło wyśmienicie. Tak to, że niektóre z osób oglądających nie mają w zwyczaju chodzić na wystawy, więc wystawa przyszła do nich.
Na wieczornej Mszy śpiewaliśmy po słowacku ze Słowakami, ach, to było piękne.
Na reszcie chwila, żeby razem stanąć przed Panem i dziękować. Bo jak zwykle jesteśmy poruszeni Jego hojnością.
Po wieczerzy serowej, ustaleniach kto z kim i za ile, ale przede wszystkim pewności, że Pan trzyma swoje dzieło w garści, mogliśmy z rozdartym sercem wracać do Polski.


